Delikatny, popołudniowy wiatr zwiewał grzywkę na jej oczy, rażone miękkim migotaniem słońca. W tym świetle nabrały szlachetnie złocistej barwy, bezsprzecznie kojarzącej się z nadchodzącą wielkimi krokami jesienią. Drobne, jaśniejsze żyłki na tęczówce zdawały się pulsować barwą niczym przemieszczające się pod powierzchnią wody łuny. Na niebie pojawiły się już pojedyncze chmurki, ale omijały wielką gwiazdę szerokim łukiem, jakby bojąc się zmącić choć na chwilę rzucany przez nią blask. Alysanne bacznie przyglądała się Heliosowi, zastanawiając się, co też się teraz kryje w jego głowie. Powiał nieco mocniejszy wiatr, poruszając źdźbłami trawy wokół ich kopyt. Klacz przysięgłaby, że gdzieś w oddali usłyszała grzmot, ale równie dobrze mogło to być echo ciszy odbijające się w jej głowie jak werbel.
— Oh — odpowiedziała cicho. — I po co to wszystko? — Zapytała, nieświadoma dopowiedzenia w jego głowie. Doprawdy, nie rozumiała, po co ktoś miałby pilnować diety Heliosa. Był otyły? Teraz nie wyglądał na konia, który mógłby być otyły w przeszłości, zwłaszcza że był jeszcze bardzo młody jak na jej oko.
Powietrze było duszne, lekkie powiewy wiatru przypominały bardziej fale gorąca niż orzeźwiającą bryzę. Alys zdmuchnęła zawadiacko grzywkę z czoła.
— To ja trzymam za słowo ciebie — mrugnęła do siwka. To prawda, wciąż myślała o Francesie... Ale pomiędzy nią a Heliosem odczuwała prawdziwą chemię, iskry leciały z ich oczu, skrywały się w ich słowach i krzesały przy każdym zetknięciu ich ciał. Jednak niezmiernie niepokoił ją fakt, jak dawno nie widziała kasztanowatego znajomego, który już na samym początku sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Już-już miała zapytać o Francesinhę Heliosa, ale ostatecznie się powstrzymała, przyłapała się na tym, że nie chce psuć jeszcze chwili.